Nie jest fantastycznie
Z polskich filmów fantastycznych najlepiej jak dotąd udawały się komedie. Czyżby kinowa fantastyka w polskim wydaniu warta była jedynie śmiechu?
Filmy fantastyczne często stają się zjawiskami otoczonymi swoistym kultem. Twórcy Matriksa, Władcy Pierścieni czy Gwiezdnych wojen nie mają fanów, tylko wyznawców. Pokazy Mad Maksa i Willow w dalszym ciągu przyciągają do kin rzesze widzów. W Polsce statusu filmu kultowego doczekała się chyba tylko Seksmisja Juliusza Machulskiego (1983). To jedyny rodzimy film fantastyczny, który choć emitowany jest w telewizji z częstotliwością Potopu, to i tak zapewnia oglądalność porównywalną tylko z transmisjami skoków na Wielkiej Krokwi.
Równie udany jest Przekładaniec Andrzeja Wajdy z 1968 roku według scenariusza Stanisława Lema. Ta krótkometrażówka pokazuje przyszłość przez pryzmat kodeksu cywilnego. Ryszard Fox (Bogumił Kobiela) to kierowca rajdowy, który często ulega groźnym wypadkom. Jednak rozwinięta transplantologia za każdym razem jest w stanie pozbierać go do kupy (dosłownie i w przenośni), a w razie potrzeby dosztukować brakujące elementy z resztek ofiar, które nie przeżyły katastrofy. Powstaje jednak problem prawny kim właściwie jest składający się w coraz większym stopniu z cudzych kończyn i organów Ryszard Fox?
Dobre recenzje zbierała też Hydrozagadka Andrzeja Kondratiuka (1970), surrealistyczny pastisz opowieści o komiksowych superbohaterach. Solennie przestrzegający zasad BHP detektyw-hydrolog As (Jerzy Nowak) tropi demonicznego Doktora Plamę (Zdzisław Maklakiewicz), który ukradł całą wodę z warszawskich kranów.
Warto wspomnieć także o Rękopisie znalezionym w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa (1964), awanturniczej komedii płaszcza i szpady, w której aż roi się od fantastycznych motywów. Adaptacja oświeceniowej powieści Jana Potockiego to historia o młodym kapitanie gwardii króla Hiszpanii Alfonsie van Worden (Zbigniew Cybulski) podróżującym samotnie przez dzikie góry Sierra Morena. W drodze wda się on w znajomość z mauretańskimi księżniczkami, co wplącze go w rozgrywkę pomiędzy tajemniczym Kabalistą i Świętą Inkwizycją.
Czy zatem tylko niepoważne podejście do fantastyki zapewniało twórcom poważny sukces? Można by zaryzykować potwierdzenie tej teorii. Można by, gdyby nie Piotr Szulkin. To jedyny polski reżyser, który na dłużej zajął się kręceniem fantastyki. Kondratiuk, Wajda czy Machulski traktowali ją raczej eksperymentalnie i przede wszystkim instrumentalnie. Pod fantastycznym płaszczykiem wyśmiewali PRL-owską codzienność. Szulkin w swoich filmach tworzył światy znacznie straszniejsze od rzeczywistości. W Golemie (1979) pokazywał Ziemię wyniszczoną wojną atomową, gdzie ze zdegenerowanych jednostek tworzy się od nowa pełnowartościowych obywateli. W nawiązującej do prozy Herberta G. Wellsa Wojnie światów następnym stuleciu (1981) przestrzega przed wszechwładnością telewizji, która jest w stanie zatuszować nawet inwazję obcej cywilizacji. Kolejny film Szulkina O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji (1984) to opowieść o resztce ludzkości, która przetrwawszy wojnę atomową w walącym się betonowym schronie, czeka na lądowanie cudownej arki mającej przynieść ratunek. Swoisty cykl zamyka Ga, ga. Chwała bohaterom (1985). Skazaniec Scope z ogarniętej brutalnością i przemocą Ziemi przybywa na zamieszkałą przez pokojowo nastawioną część ludzkości planetę Australia–458. Tu, jak się okazuje, ma do wykonania tajemnicze zadanie.
Niestety filmy Piotra Szulkina to jedyne przypadki poważnych filmów fantastycznych, które się polskim twórcom udały. Nakręcony na podstawie opowiadania Rozprawa Stanisława Lema i w koprodukcji z ZSRR Test Pilota Pirxa Marka Piestrzaka (1978) nie spodobał się ani krytykom, ani widzom, ani nawet samemu Lemowi. Piestrzakowi nie powiodła się także próba nakręcenia rodzimego horroru. Z opowieści o klątwie zaniedbanej żony czarownicy (Wilczyca 1982) wiało kiczem znanym z amerykańskich filmów klasy C. Grobowce, srebrne kule i samotny dwór zamiast straszyć, raczej rozbrajały.
Szamanka Andrzeja Żuławskiego (1996) była tak fatalna, że najlepiej będzie po prostu litościwie o niej zapomnieć.
Duże nadzieje wiązano z Wiedźminem Marka Brodzkiego (2001). Proza Andrzeja Sapkowskiego to właściwie gotowy scenariusz filmowy. Ku powszechnemu zdziwieniu obraz zrobił totalną klapę. Fakt, że scenarzysta Michał Szczerbic tuż przed premierą wycofał swoje nazwisko z czołówki, pozwala domyślać się, że największy wpływ na końcową wersję filmu mieli przede wszystkim producenci.
Nie udał się także zrealizowany w koprodukcji z Japończykami Avalon (2001) z Małgorzatą Foremniak w roli głównej. Wyreżyserowany przez znanego na całym świecie twórcę anime (m.in. Ghost In The Shell) Mammoru Oshiego film urzekał futurystyczną scenografią, świetnymi zdjęciami i znakomitymi efektami specjalnymi. Jednak zajęci stroną techniczną niezwykle skrupulatni Japończycy najwyraźniej tylko przez przeoczenie nie napisali scenariusza. Na Avalon przyszło w Polsce do kin mniej ludzi niż na szesnaste urodziny mojej młodszej siostry.
Z polskim filmem fantastycznym nigdy nie było fantastycznie. Niestety z roku na rok jest z nim coraz gorzej. Problem jak zwykle leży głównie w pieniądzach. O ile w latach 70. i 80. pozbawione praktycznie efektów specjalnych obrazy Piotra Szulkina mogły spodobać się szerszej publiczności, o tyle teraz bez ogromnego budżetu nie da się nakręcić filmu, który przy hollywoodzkich superprodukcjach nie wypadłby blado. Boleśnie przekonali się o tym choćby autorzy Wiedźmina.
Malarstwo i rzeźba na www.aniolowo.com.pl.