Adaptacje teatralne powieści to wyjątkowy sposób na przeniesienie literatury na scenę, oferując widzom nową perspektywę na znane i cenione dzieła. Od klasycznych tekstów, które na stałe wpisały się w kanon literatury, po współczesne bestsellery – adaptacje teatralne wprowadzają świeży powiew do świata teatru i literatury. W tym artykule przyjrzymy się niektórym z najlepszych adaptacji, które zachwyciły zarówno krytyków, jak i publiczność.
Sztuka uliczna, zwłaszcza w postaci murali, zdobywa coraz większą popularność na całym świecie. Te wielkoformatowe dzieła, często zdobiące ściany budynków miejskich, są nie tylko źródłem estetycznego zachwytu, ale także ważnym nośnikiem przekazów społecznych i kulturowych. W tym artykule przyjrzymy się fascynującemu światu murali i ich roli w dzisiejszej sztuce.
Spektakle szkolne powinny być dynamiczne. Dzieci nie mogą tutaj jedynie stać na scenie i myśleć wyłącznie o prawidłowym wypowiedzeniu swojej kwestii. Cały otaczający nasz świat nie jest ani trochę statyczny, wszystko jest w ciągłym ruchu; podobnie powinno wyglądać również dobre przedstawienie. Warto również podejść kreatywnie do używanych w czasie przedstawienia rekwizytów.
Muzyka jest jak drogowskaz… Kształtuje postawy wobec rzeczywistości… Wprowadza w świat kultury, sztuki… Przede wszystkim zaś uczy wrażliwości i zrozumienia piękna…!
Moja przeprowadzka na przedmieścia Krakowa, choć miała być poniekąd ucieczką od miejskiego tłoku, zabiegania, stała się też w pewnym stopniu separacją od kultury. Bo nagle wszędzie zaczęło być daleko-do teatru, kina, filharmonii.
Historia klubu Amplitron nadaje się na grubą i ciekawą księgę. Tutaj zamieszczamy jedynie skromny ogryzek, zmontowany biegiem przez kilka nocy, aby zdążyć na złoty jubileusz Wydziału Elektroniki PW. Szukamy zdjęć, dokumentów, wspomnień i chętnych do współpracy, bo te strony mogą być naprawdę bogate. Mamy nadzieję, że znajdą się też kronikarze innych epok w historii klubu.
Co było dalej? Dalej było to, co i wcześniej, a nawet jeszcze bardziej. Ciężka praca i niezła zabawa, stresy i satysfakcje. Tyle, że już w luksusach. Styl klubu zmieniał się stopniowo, ale prawie niewidocznie. Ludzie też. Aż wreszcie okazało się, że zamiast nas w klubie są młodsi. Ten przedziwny, zaskakujący fakt zakończył epokę Paranoiku w klubie.
Każda młoda para marzy o tym, aby ich sesja ślubna odbyła się w jakimś wyjątkowym, oryginalnym miejscu. Często widuje się brnącą przez plażę pannę młodą w białej sukni. Nikogo nie dziwią już nawet zdjęcia ślubne na którymś z najwyższych polskich szczytów górskich. Jaki powinien być plener do takich zdjęć? Przede wszystkim nie ma sensu prześciganie się. Nie musimy wybierać ciekawszego miejsca niż nasi znajomi. Najważniejsze przecież są uczucia pokazane na fotografiach ślubnych. Tło nie jest w stanie ich zmienić. Dobrym pomysłem jest wybranie miejsca bliskiego naszym sercom. Może to być las, po którym często wspólnie spacerowaliśmy lub park, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. Oczywiście, jeśli oboje kochamy morze to nic nie stoi na przeszkodzie zrobić sobie sesję na plaży. Nie ma jednak sensu wspinać się na wysoki szczyt, jeśli nie lubimy gór, a chcemy tylko zaimponować innym. Jeśli decydujemy się na sztuczne tło, powinniśmy wybrać takie, które będzie bardzo naturalne i subtelne Nie udawajmy, że wyjechaliśmy na Hawaje.
A wszystko zaczęło się od zbiegu dróg kilku dziewczyn na zajęciach w jednym z łódzkich klubów tańca. Zmobilizowałyśmy się do stworzenia grupy tanecznej działającej samodzielnie, opierającej się na wspólnym dążeniu do wymierzonych celów oraz oczywiście zabawy naszą pasją, jaką jest taniec.
Żadna z nas nigdy nie przypuszczała, że staniemy się zespołem cheerleaderskim pod okiem tak wspaniałego choreografa i trenerki, jaką jest Kasia Staniszewska. Zespół „FLAMES” powstał we wrześniu 2005 roku. Początkowo składał się z 9 dziewczyn. Nauczyć musiałyśmy się nie tylko techniki tańca, ale przede wszystkim współgrania ze sobą i podejmowania wspólnych decyzji. Zespół to jedność, dlatego tak ważne było połączenie sił, czasem spokornienie i wykorzystanie naszych silnych charakterów w celu działania na korzyść zespołu. Pierwszym sukcesem były występy na meczach rugby „Budowalni”, gdzie mogłyśmy zaprezentować nasze pierwsze układy taneczne. Po pół roku istnienia zespołu pojechałyśmy na zawody „Disco & Cheerleaders” o puchar burmistrza miasta Kielc, które odbyły się 1 maja 2006. Chciałyśmy się sprawdzić i zobaczyć, jak wygląda świat cheerleadingu, o którym jak na razie nie za głośno w Polsce. I oto nasz drugi sukces – II miejsce w kategorii Open.
Była to już druga edycja Festiwalu Muzyki Elektronicznej, pierwsza z udziałem Jeffa Millsa była ogromnym sukcesem. Było to połączenie dwóch niezwykłych wydarzeń muzycznych mających na celu promocję zarówno utalentowanych artystów jak i różnych stylów muzycznych.
Tym razem fani muzyki klubowej, których przybyło ponad 7000 osób, mieli do dyspozycji ponad 8000 m2 powierzchni, na której mieściło się pięć scen muzycznych. Scena główna jak zawsze mieściła się w Hali Najwyższych Napięć. Jak przystało na taką imprezę nie brakowało gwiazd polskiej sceny klubowej. Na pięciu scenach można było podziwiać takich uznanych artystów jak: Jacek Sienkiewicz, Extase, Seed, Angelo Mike, Wrath Child, Chris Da Break, Sonic Trip, Perez, Chevy, Matush, Glasse, Bert, Sebastian, a także wielu młodych dobrze zapowiadających się muzyków: jak chociażby: Dan, Mike Polarny, Niewinni Czarodzieje czy Lezbend .
W śląskich klubach studenckich miejsce studentów coraz częściej zajmują odziani w dresy młodzi gniewni i drapieżne, nieletnie wampy dodające sobie animuszu papierosem, bluzgami i mocnym makijażem.
Co ich tam ciągnie? – Atmosfera! – odpowiada bez namysłu 17-letni Tomek. – Tu powinni mieć wstęp wszyscy. W końcu ja też kiedyś chcę studiować. Czemu ktoś ma mi zabraniać wejścia? Trzeba się powoli zacząć przyzwyczajać. Są też tacy, którzy różnymi sposobami starają się przyciągnąć studencką klientelę.
– Przede wszystkim mamy dla studentów różne promocje. Staramy się organizować wiele atrakcyjnych imprez – karaoke, czasami koncerty – mówi Anna Bogucka-Jaroszek, właścicielka gliwickiego CD Pubu. Po chwili dodaje: Urozmaicamy menu nietypowymi daniami i drinkami. Ostatnio hitem jest chleb ze smalcem. Głośne imprezy organizowane są w klubie sporadycznie ze względu na protesty sąsiadów. CD Pub to raczej miejsce, gdzie można spokojnie porozmawiać przy nastrojowej muzyce. CD Pub spośród pozostałych gliwickich klubów wyróżnia się przede wszystkim przytulnym wystrojem i ciekawą historią. Zanim przekształcił się w klub studencki, był wypożyczalnią kompaktów, do której ściągały tłumy studentów pobliskiej politechniki.
– My nie mamy problemów z niestudentami – mówi z kolei Beata Ludwik z chorzowskiego Kocyndra. – Wstęp do nas mają tylko osoby z dowodami osobistymi i legitymacją studencką. Nasz klub obchodzi właśnie 35-lecie swojego istnienia i cieszymy się renomą. Studentów staramy się przyciągać przede wszystkim ciekawymi imprezami. Ciekawymi, czyli jakimi? W Kocyndrze organizowane są m.in. „Studenckie otrzęsiny” i „Student party”. Jest też hip-hopowo-bluesowo-jazzowy „Czarny poniedziałek” i nieco ostrzejszy „RockOcyndeR”. – Nie ograniczamy się tylko do koncertów i dyskotek – wkrótce odbędzie się tu przegląd krótkich amatorskich form filmowych z portalu Szorty.pl będący kontynuacją tego, który miał miejsce na festiwalu filmowym w Kazimierzu Dolnym. Występują u nas kabarety i teatry studenckie. Zaplecze mamy niezłe – klub dysponuje sceną i kompletnym nagłośnieniem. Jest też osobny pokoik dla VIP-ów.
Katowicki Teatr Korez, choć nie ma w nazwie słów „klub studencki”, w pełni zasługuje na to miano. Nie jest to wprawdzie miejsce, gdzie można posiedzieć ze znajomymi i wypić piwo, jednak ambitny repertuar, jaki serwują jego twórcy, ściąga wiele osób (nawet mimo dość wysokich czasem cen biletów, np. wejściówka na „Ballady kochanków i morderców” według Nicka Cave’a to wydatek rzędu ok. 25 złotych). Większość imprez organizują studenci, oni też dominują wśród publiczności.
Podobnie jest z katowickim Gugalanderem. Gdy odwiedzałem go, zbierając materiały do tekstu, odbywał się tam właśnie koncert Pidżamy Porno.
Widać zatem, że klub studencki można poznać nie tyle po wywieszonym nad drzwiami szyldzie, ale po atmosferze, jaka panuje w środku, imprezach, które są tam organizowane, i po odwiedzających go osobach.
Z polskich filmów fantastycznych najlepiej jak dotąd udawały się komedie. Czyżby kinowa fantastyka w polskim wydaniu warta była jedynie śmiechu?
Filmy fantastyczne często stają się zjawiskami otoczonymi swoistym kultem. Twórcy Matriksa, Władcy Pierścieni czy Gwiezdnych wojen nie mają fanów, tylko wyznawców. Pokazy Mad Maksa i Willow w dalszym ciągu przyciągają do kin rzesze widzów. W Polsce statusu filmu kultowego doczekała się chyba tylko Seksmisja Juliusza Machulskiego (1983). To jedyny rodzimy film fantastyczny, który choć emitowany jest w telewizji z częstotliwością Potopu, to i tak zapewnia oglądalność porównywalną tylko z transmisjami skoków na Wielkiej Krokwi.
Równie udany jest Przekładaniec Andrzeja Wajdy z 1968 roku według scenariusza Stanisława Lema. Ta krótkometrażówka pokazuje przyszłość przez pryzmat kodeksu cywilnego. Ryszard Fox (Bogumił Kobiela) to kierowca rajdowy, który często ulega groźnym wypadkom. Jednak rozwinięta transplantologia za każdym razem jest w stanie pozbierać go do kupy (dosłownie i w przenośni), a w razie potrzeby dosztukować brakujące elementy z resztek ofiar, które nie przeżyły katastrofy. Powstaje jednak problem prawny kim właściwie jest składający się w coraz większym stopniu z cudzych kończyn i organów Ryszard Fox?
Dobre recenzje zbierała też Hydrozagadka Andrzeja Kondratiuka (1970), surrealistyczny pastisz opowieści o komiksowych superbohaterach. Solennie przestrzegający zasad BHP detektyw-hydrolog As (Jerzy Nowak) tropi demonicznego Doktora Plamę (Zdzisław Maklakiewicz), który ukradł całą wodę z warszawskich kranów.
Warto wspomnieć także o Rękopisie znalezionym w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa (1964), awanturniczej komedii płaszcza i szpady, w której aż roi się od fantastycznych motywów. Adaptacja oświeceniowej powieści Jana Potockiego to historia o młodym kapitanie gwardii króla Hiszpanii Alfonsie van Worden (Zbigniew Cybulski) podróżującym samotnie przez dzikie góry Sierra Morena. W drodze wda się on w znajomość z mauretańskimi księżniczkami, co wplącze go w rozgrywkę pomiędzy tajemniczym Kabalistą i Świętą Inkwizycją.
Czy zatem tylko niepoważne podejście do fantastyki zapewniało twórcom poważny sukces? Można by zaryzykować potwierdzenie tej teorii. Można by, gdyby nie Piotr Szulkin. To jedyny polski reżyser, który na dłużej zajął się kręceniem fantastyki. Kondratiuk, Wajda czy Machulski traktowali ją raczej eksperymentalnie i przede wszystkim instrumentalnie. Pod fantastycznym płaszczykiem wyśmiewali PRL-owską codzienność. Szulkin w swoich filmach tworzył światy znacznie straszniejsze od rzeczywistości. W Golemie (1979) pokazywał Ziemię wyniszczoną wojną atomową, gdzie ze zdegenerowanych jednostek tworzy się od nowa pełnowartościowych obywateli. W nawiązującej do prozy Herberta G. Wellsa Wojnie światów następnym stuleciu (1981) przestrzega przed wszechwładnością telewizji, która jest w stanie zatuszować nawet inwazję obcej cywilizacji. Kolejny film Szulkina O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji (1984) to opowieść o resztce ludzkości, która przetrwawszy wojnę atomową w walącym się betonowym schronie, czeka na lądowanie cudownej arki mającej przynieść ratunek. Swoisty cykl zamyka Ga, ga. Chwała bohaterom (1985). Skazaniec Scope z ogarniętej brutalnością i przemocą Ziemi przybywa na zamieszkałą przez pokojowo nastawioną część ludzkości planetę Australia–458. Tu, jak się okazuje, ma do wykonania tajemnicze zadanie.
Niestety filmy Piotra Szulkina to jedyne przypadki poważnych filmów fantastycznych, które się polskim twórcom udały. Nakręcony na podstawie opowiadania Rozprawa Stanisława Lema i w koprodukcji z ZSRR Test Pilota Pirxa Marka Piestrzaka (1978) nie spodobał się ani krytykom, ani widzom, ani nawet samemu Lemowi. Piestrzakowi nie powiodła się także próba nakręcenia rodzimego horroru. Z opowieści o klątwie zaniedbanej żony czarownicy (Wilczyca 1982) wiało kiczem znanym z amerykańskich filmów klasy C. Grobowce, srebrne kule i samotny dwór zamiast straszyć, raczej rozbrajały.
Szamanka Andrzeja Żuławskiego (1996) była tak fatalna, że najlepiej będzie po prostu litościwie o niej zapomnieć.
Duże nadzieje wiązano z Wiedźminem Marka Brodzkiego (2001). Proza Andrzeja Sapkowskiego to właściwie gotowy scenariusz filmowy. Ku powszechnemu zdziwieniu obraz zrobił totalną klapę. Fakt, że scenarzysta Michał Szczerbic tuż przed premierą wycofał swoje nazwisko z czołówki, pozwala domyślać się, że największy wpływ na końcową wersję filmu mieli przede wszystkim producenci.
Nie udał się także zrealizowany w koprodukcji z Japończykami Avalon (2001) z Małgorzatą Foremniak w roli głównej. Wyreżyserowany przez znanego na całym świecie twórcę anime (m.in. Ghost In The Shell) Mammoru Oshiego film urzekał futurystyczną scenografią, świetnymi zdjęciami i znakomitymi efektami specjalnymi. Jednak zajęci stroną techniczną niezwykle skrupulatni Japończycy najwyraźniej tylko przez przeoczenie nie napisali scenariusza. Na Avalon przyszło w Polsce do kin mniej ludzi niż na szesnaste urodziny mojej młodszej siostry.
Z polskim filmem fantastycznym nigdy nie było fantastycznie. Niestety z roku na rok jest z nim coraz gorzej. Problem jak zwykle leży głównie w pieniądzach. O ile w latach 70. i 80. pozbawione praktycznie efektów specjalnych obrazy Piotra Szulkina mogły spodobać się szerszej publiczności, o tyle teraz bez ogromnego budżetu nie da się nakręcić filmu, który przy hollywoodzkich superprodukcjach nie wypadłby blado. Boleśnie przekonali się o tym choćby autorzy Wiedźmina.